By choć na chwilę zapomnieć o panującej zimie za oknem, postanowiliśmy wraz z mężem wybrać się na Malediwy. Kraj ten posiada ponad 1000 wysp z czego my odwiedziliśmy 5. Pierwszą wyspą, na której każdy zaczyna swoją przygodę na Malediwach jest Hulhule. Bowiem właśnie tam znajduje się międzynarodowe lotnisko (niedaleko stolicy Malediwów - Male). Jednak naszą docelową, wymarzoną, rajską wyspą była Gulhi. By dotrzeć na ową wyspę należy udać się na północną część miasta Male, gdzie znajduje się marina. Można wybrać prom publiczny (tańsza wersja, dłuższy czas przepłynięcia - $2 od osoby, 1 h 30 min.) lub rejs szybką łodzią, której czas przepłynięcia to jedynie 25 minut, a jej koszt to $30 od osoby. Komunikacja publiczna między wyspami nie jest najlepiej rozwinięta, trudno tutaj odpłynąć o zaplanowanej godzinie, a rejsy są często odwoływane. Trudno również znaleźć dobre oznakowanie lub tablice informacyjne, warto przygotować się do tej podróży znacznie wcześniej. Planując nasz pobyt postanowiliśmy na początku przenocować na wyspie Hulhumale, by uniknąć problemów z późnym przemieszczaniem się między wyspami. Hulhumale jest połączona mostem z lotniskiem, skąd dostaliśmy się autobusem miejskim (koszt to mniej niż $1 od osoby). Istnieje także możliwość dojazdu taksówką na Hulhumale, ale trudno o taką wieczorem w miesiącach najbardziej popularnych.
Przed wyruszeniem do miasta Male udało nam się spędzić trochę czasu na plaży na wyspie Hulhumale. Tutaj po raz pierwszy dotarło do mnie, że jestem w kraju muzułmańskim. Podeszła do mnie Pani pochodząca z Anglii, która mieszkała na Malediwach od 27 lat informując mnie, że nie mogę opalać się tutaj w stroju kąpielowym. Gdyby był to piątek mogłabym trafić nawet do więzienia. Jest to dzień święty dla Muzułmanów i wtedy plaże patroluje policja. Pomijając te wszystkie nieszczęsne sytuacje, plaża jest naprawdę urokliwa, można tu znaleźć wiele rajskich huśtawek. Nasz urlop zaczęliśmy od 27 stopni, całkiem nieźle jak na styczeń :p.
Tego samego dnia o godzinie 15:00 miał odbyć się rejs promem publicznym, ale został on ostatecznie przełożony na kolejny dzień. Stało się niestety to, czego się obawialiśmy. Zostaliśmy bez transportu na wyspę oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów. Postanowiliśmy poszukać szybkiej łodzi na własną rękę. Nikt nie był jednak w stanie udzielić nam jasnej odpowiedzi skąd owa łódź wypływa i o której godzinie. Godzina rejsu zmieniała się jak w kalejdoskopie, każdy z lokalnych pracowników mariny podawał inną informację. Ostatecznie wyruszyliśmy na wyspę Gulhi o godzinie 17:15.
GULHI - to mała, lokalna wyspa (200x500m), którą można obejść kilka razy dziennie. Znajdują się tutaj dwie plaże. Jedna dla turystów "Bikini Beach" oraz kolejna dla mieszkańców. Spędziliśmy tutaj niemal pięć dni i tylko w ostatni doświadczyliśmy przelotnych opadów. Resztę dni słońce pięknie oświetlało turkusowy Ocean Indyjski, a temperatura codziennie była bliska 30 stopni. Trzeba pamiętać o porach deszczowych i suchych, najlepiej wybrać się tutaj między grudniem a marcem.
Na wyspie znajdziemy kilka restauracji i lokalnych barów. My stołowaliśmy w Premier Beach Restaurant, bowiem była jedyną, w której można było płacić kartą. Woleliśmy zostawić sobie gotówkę na "czarną godzinę". Z pewnością mogę polecić tę restaurację, serwują tu naprawdę bardzo dobre dania. Ja często wybierałam ryż z tuńczykiem, a Mateusz ryż z curry i kurczakiem. Z zup wypróbowaliśmy krem pieczarkowy i cebulową. Do obiadu zawsze zamawialiśmy świeżo wyciskane soki, anansowy był moim ulubionym.
Niegdyś uważałam, że najpiękniejsze zachody słońca można zobaczyć na Santorini. Teraz jednak wygrywają te na Malediwach :D. Ze względu na to, że dość późno wyruszyliśmy z Male to wyspę Gulhi poznaliśmy wieczorną porą, przypłynęliśmy na czas zachodu słońca, który jest tu naprawdę wyjątkowy, niczym namalowany. Lokalni mieszkańcy są bardzo mili i otarci na turystów. Bez wątpienia łamią wszelkie stereotypy. Jestem w stanie stwierdzić, że mieszkańcy Gulhi to najmilsi ludzie jakich kiedykolwiek spotkałam.
Na wyspie jest kilka spotów z charakterystycznymi huśtaweczkami, na których często odpoczywaliśmy po obiedzie.
Na wyspie Gulhi wybraliśmy hotel Pearlshine. Obsługa hotelowa odebrała nas jako młode małżeństwo podczas swojej podróży poślubnej i przygotowała nam taką miłą niespodziankę. Nie wyprowadzaliśmy ich z błędu i grzecznie podziękowaliśmy. Nasza podróż poślubna była w równie pięknym miejscu, na Seszelach, ale rok temu :P. Plaża znajdowała się jakieś 200 metrów od hotelu, ale jak na tak małą wyspę trudno o dalsze położenie. Zdecydowaliśmy się na ofertę ze śniadaniem, które nie było zbytnio urozmaicone, ale smaczne. Do wyboru mieliśmy jajecznicę, kiełbaski bądź wersja na słodko - tosty z dżemem, miodem i owoce. Jedynie w piątki jest oferta specjalna, pancake z czekoladą :P.
Hotel oferuje kilka wycieczek całodziennych i krótszych, my wybraliśmy tę, w której ofercie było snurkownie, obiad na Sandbanku oraz zwiedzanie wyspy Maafushi. Snurkowaliśmy pierwszy raz w życiu i było to jedno z piękniejszych doświadczeń. Zostaliśmy dosłownie wyrzuceni z motorówki na środku Oceanu Indyjskiego. Już za pierwszym razem można było ujrzeć piękną rafę koralową z kolorowymi rybkami, żółwiami. Za drugim razem można było popływać z płaszczkami i rekinami. Tak, dobrze przeczytaliście, z rekinami. Nie byłam na tyle odważna, by dojrzeć do tej decyzji. Mój mąż, mimo krwawiącej nogi (zraniony podczas wpłynięcia na rafę koralową) zdobył się na odwagę i pływał z tymi pięknymi stworzeniami. Mimo, że owe rekiny zaliczają się do łagodniejszego gatunku to jednak 8% śmiałków doświadczyło ataków, jednak często sprokurowanych przez turystów. Oczywiście przeczytaliśmy o tym dopiero po fakcie. Oboje stwierdziliśmy, że był to jeden z piękniejszych dni w naszym życiu.
Malowniczy Sandbank znany z Instagrama musiał znaleźć się na mojej bucket liście. Już rok temu myśleliśmy o spełnieniu mojego małego marzenia, ale wtedy jeszcze nie można było poruszać się między wyspami w związku z ograniczeniami pandemicznymi. Sandbank to nic innego jak dość wąski skrawek piasku na środku Oceanu, na który z obu stron napływa woda. Widok niczym z rajskich okładek magazynów turystycznych. Jest tu wprost obłędnie. W oddali widać resort i wszystkim znane domki na wodzie.
Wybierając wyspę na Malediwach chcieliśmy doświadczyć bardziej lokalnego życia mieszkańców, niż głośnego życia nocnego. Maafushi to wyspa zdecydowanie bardziej turystyczna niż Gulhi. Znajdują się tutaj luksusowe hotele, duża liczba sklepów i restauracji, wyspa jest zdecydowanie bardziej rozwinięta. Czyli dokładnie tak jak nie wyglądają "prawdziwe" Malediwy. Plaża jest piękna, z resztą trudno stwierdzić inaczej przy tak turkusowym oceanie, ale bardzo mała. Wyspa Gulhi dysponuje zaś znacznie większą plażą z instagramowym spotem z huśtawką na czele. Takiej atrakcji zdecydowanie tutaj brakuje :p. Wiadomo, każdy lubi coś innego, warto zastanowić się jak chce się spędzić swoje wakacje. Oczywiście Malediwy to archipelag ponad 1000 wysp, a te o których opowiadam są stosunkowo blisko Male. To zdecydowanie dobra opcja dla osób takich jak ja, czyli mających chorobę morską. Czas wycieczki z Gulhi na snurkowanie i Maafushi to około 6h, cena $60 od osoby.
Trudno znaleźć bezpośrednie loty na Malediwy z Polski (poza biurami podróży). Nasza podróż zaczęła się w Katowicach z przesiadką w Abu Zabi. Lot powrotny był z kolei z Malediwów do Abu Zabi, a następnie z Dubaju do Wiednia. Mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by zwiedzić po raz pierwszy Abu Zabi i kolejny raz Dubaj. W następnym wpisie opowiem trochę więcej o obu Emiratach.