To będzie chyba najdłuższa fotorelacja z wakacji, bo zawiera aż 28 zdjęć, a najczęściej udostępniałam około 10. Kalifornia i Miasto Aniołów robi tak wielkie wrażenie, że nie da się ich przedstawić małą ilością fotek :). Jest tu mnóstwo ciekawych i oryginalnych miejsc do pokazania, na pewno nie zaśniecie podczas czytania. Zanim jednak zacznę opisywać poszczególne miejsca chciałam zaznaczyć, że w późniejszym czasie udostępnię kolejne wpisy z Universal Studio, San Francisco, Las Vegas oraz Grand Canyon i ze słynnej drogi "Route 66".
Moją przygodę ze Stanami zaczęłam 3 lata temu, gdzie zwiedziłam Miami, Key West i Nowy Jork. Już wtedy wiedziałam, że wrócę do USA po raz kolejny. Stany Zjednoczone składają się z 51 stanów, mi udało się zwiedzić jak dotąd 5 (w tym roku 3), zacznę od Kalifornii, bo obok Florydy jest to najpiękniejszy stan jaki widziałam. Różnice kulturowe i zmienność krajobrazu pomiędzy poszczególnymi stanami są na tyle znaczące, że powinnam odwiedzić wszystkie 51 aby powiedzieć, że byłam w USA :).
Różnica czasowa miedzy Polską a Zachodnim Wybrzeżem to aż 9 godzin. Przez pierwsze dwa dni nie mogłam sobie poradzić z Jet Lagiem. Zaraz po przylocie obudziłam się o 3:00 rano, u was była 12:00 w południe. Stwierdziliśmy, że szkoda marnować tak pięknych wakacji i wybraliśmy się na cudowny, kalifornijski wschód słońca na plażę w Santa Monica :D. Ogólnie nasz pobyt w Stanach Zjednoczonych trwał 12 dni, z czego 7 spędziliśmy w Los Angeles.
Znak Hollywood oraz Hollywood Walk of Fame
Będąc w Los Angeles nie da się ominąć słynnego znaku w dzielnicy Hollywood, gdzie swoje luksusowe rezydencje posiada wiele osób znanych z czerwonego dywanu (w tym Bruno Mars :P). Miałam ogromną nadzieję na spotkanie z gwiazdami Hollywood, ale niestety nie tym razem. Aby zobaczyć znak Hollywood z takiej odległości jak na powyższym zdjęciu musieliśmy pokonać 2 godziny piechotą w prawie 40-stopniowym upale. Nie było łatwo, bo cały czas idzie się pod górę, stąd określenie Hollywood Hills. Jest też możliwość wejścia na szczyt wzgórza, gdzie znajduje się znak Hollywood, jednak przy takiej temperaturze zwyczajnie zabrakło mi sił. Trasa do Hollywood Sign prowadzi przez domy, a raczej nazwałabym to zamkami czy pałacami. Po drodze trudno znaleźć sklep, a niestety w stronę powrotną zabrakło nam wody. Temperatura sięgała prawie 40 stopni, byliśmy już dość wyczerpani. Niepokojąca suchość w ustach i mroczki przed oczami spowodowały, że byliśmy zmuszeni zapukać do jednego z pałacyków (niestety nie otworzył Bruno Mars :D), ale reżyser filmowy, który z przyjemnością podzielił się z nami zimną wodą, prosto z lodówki. Pisze to ku przestrodze, żebyście zabrali ze sobą odpowiednią ilość napojów.
Słynna ulica Hollywood Walk of Fame, czyli Aleja Gwiazd ciągnie się długimi kilometrami. Przed przyjazdem wydawało mi się, że składa się jedynie z kilkunastu tabliczek. Wielkim wyróżnieniem jest zobaczenie tablicy Ignacego Paderewskiego. Opuszczając stację metra Hollywood Vine można poczuć klimat sławy, przy schodach ruchomych usłyszycie najnowsze hity. Spacer w tej okolicy polecam w godzinach porannych, popołudniami droga jest zadeptywana przez tłumy. Google podaje, że obecnie jest już ponad 2500 gwiazd, ciągle pojawiają się nowe tabliczki. Co ciekawe każdy może zgłosić swoją nominację do gwiazdy. Odpowiedni formularz znajduje się na stronie Izby Handlu Hollywood.
Beverly Hills, Rodeo Drive
Kto oglądał serial Beverly Hills 90210 ręka do góry? Tak! To w tych pięknych i ekskluzywnych uliczkach nagrywano tę produkcję. Nie da się przejść obok tego miejsca obojętnie, uliczki wyglądają świetnie, niczym z kadrów amerykańskich filmów. W tle widać charakterystyczne, cienkie kalifornijskie palmy. Do Beverly Hills weszliśmy z ulicy Rodeo Drive. Jest to najdroższa ulica w USA, gdzie swoje domy mody posiadają takie marki jak: Louis Vuitton, a kończąc na Bijan.
Plaże Venice Beach i Santa Monica
Odkąd tylko pamiętam zwiedzenie plaży Venice Beach było moim marzeniem. W czasach licealnych gdy oglądałam filmy amerykańskich youtuberów dość często nagrywano je w takiej scenerii. Wtedy jeszcze podróż do Los Angeles nie była dla mnie osiągalna, ale jak widać marzenia się spełniają. Kojarzycie słynny skatepark w Venice Beach, tak często przedstawiany w teledyskach? To bardzo klimatyczne miejsce, szczególnie tuż przed zachodem słońca wpadającego wprost do Oceanu Spokojnego. Katy Perry śpiewa w swojej popularnej piosence "California Gurls" o Venice Beach jako o miejscu, które nie można porównywać z żadnym innym i jest to zdecydowanie prawda. Może pamiętacie, jak pisałam, że na Santorini widziałam najpiękniejsze zachody słońca? O nie, nie i jeszcze raz nie! Venice zdecydowanie wygrywa, spójrzcie tyko na te palmy na tle fioletowego nieba, Golden Coast jak nic :D
Jeżeli na samą myśl o Santa Monica przypomina Wam się "Słoneczny Patrol" to macie rację, bo tutaj był między innymi kręcony. W tym miejscu kończy się również słynna droga Route 66, ale o niej napiszę w kolejnym wpisie z Arizony. To trasa wyjątkowo ważna dla Amerykanów, którą pokonaliśmy z Kalifornii do Arizony, a następnie drogą 64 udaliśmy się do Grand Canyon'u. Poniższe zdjęcie zostało zrobione o godzinie 5:00 rano, jak wspominałam na samym początku, mieliśmy jet lag. Na dobre nam to wyszło, bo wschody słońca na Santa Monica są cudowne. Tutaj też znajduje się wesołe miasteczko, bardzo popularne w Kalifornii.
Jak już pisałam, zabrakło mi sił by wyjść pod sam znak Hollywood. Nic jednak straconego, panoramę na całe miasto Los Angeles można zobaczyć z obserwatorium Griffith. Droga też nie jest łatwa, ale wybraliśmy chłodniejszy dzień, jakieś 35 stopni hehe. Tutaj już byliśmy bardziej przygotowani, zabraliśmy dużo wody.
Jeśli chodzi o Downtown Los Ageles to nie zrobiło na mnie niestety większego wrażenia. Jeżeli ktoś z Was zwiedził wcześniej Dubaj czy Nowy Jork to też przyzna mi racje. Centrum Los Angeles oprócz nowoczesnych biurowców jest zaśmiecone i mocno zaniedbane. Na ulicach spotkamy mnóstwo narkomanów mówiących do siebie i ludzi bezdomnych, niekiedy nieposiadających nawet namiotu. Wbrew obiegowej opinii nie są to osoby groźne dla turystów, nie doświadczyliśmy żadnego przykrego incydentu. Niedaleko centrum LA znajduje się dzielnica wzdłuż ulicy 7th Street, nieopodal hotelu Cecil, który został przedstawiony w tajemniczym dokumencie na Netflixie, polecam obejrzeć. Ta okolica faktycznie wygląda dość nieciekawie (widok jedynie z autobusu miejskiego). Ogólnie w LA, podobnie jak w Miami można spotkać bardzo dużo "dziwnych ludzi", przytoczę Wam jeden przykład jak mężczyzna rzucał rowerem na środku skrzyżowania i rozmawiał z nim. Takie widoki są na porządku dziennym i mimo, że Los Angeles jest uznawane za jedno z najbardziej niebezpiecznych miast w Stanach Zjednoczonych to ani razu nie poczułam się w żaden sposób zagrożona. Wystarczy wiedzieć w jakich rejonach nie chodzić nocą.