Kiedy wspominam końcówkę pobytu na Hawajach, przed oczami od razu mam ulice Honolulu - eleganckie, pełne życia, a jednocześnie przesiąknięte tym typowym, hawajskim spokojem. Spacerowaliśmy wśród palm i luksusowych butików, gdzie światowe marki spotykają się z zapachem oceanu i promieniami słońca. To miejsce ma w sobie coś wyjątkowego, trochę wielkiego świata, trochę rajskiej beztroski.W kolejnych dniach odwiedziliśmy Pearl Harbor. Nie płynęliśmy statkiem na dodatkowe wystawy, ale już samo przejście przez teren zrobiło ogromne wrażenie. Widzieliśmy wrak, liczne opisy i tablice, a także oryginalne przedmioty z tamtego tragicznego dnia,  między innymi ubranie jednej z ofiar, zachowane ze śladami wydarzeń. To bardzo poruszające miejsce, które przypomina, jak wielką cenę potrafi mieć pokój.Dla przypomnienia - atak na Pearl Harbor miał miejsce 7 grudnia 1941 roku. Japońskie siły zbrojne niespodziewanie zaatakowały amerykańską bazę marynarki wojennej na Oʻahu, co w ciągu kilku godzin pochłonęło życie ponad 2400 osób. To wydarzenie wciągnęło Stany Zjednoczone do II wojny światowej, która potrwała do 1945 roku i zakończyła się ich zwycięstwem. Stojąc w miejscu, gdzie rozegrał się ten dramat, trudno nie poczuć ciężaru historii,  a jednocześnie ogromnego szacunku dla ludzi, którzy tam zginęli.Na zakończenie pobytu czekał nas jeszcze ostatni zachód słońca nad oceanem,  spokojny, pełen wdzięczności i refleksji. Zwiedzaliśmy jeszcze okolicę, starając się zapamiętać każdy detal…już bardzo tęsknię 🥲
Po zakończeniu pobytu na Hawajach wróciliśmy do Los Angeles, tak jak w drodze na wyspy - z przesiadką. Mieliśmy kilka godzin zapasu, więc początkowo planowaliśmy wyskoczyć na szybkie zwiedzanie Rodeo Drive i Beverly Hills. Finalnie jednak zrezygnowaliśmy, bo baliśmy się, że nie zdążymy na samolot,  nie chcieliśmy ryzykować. Jak się później okazało, samolot i tak się spóźnił, więc spokojnie byśmy zdążyli… no cóż, trudno się mówi.Za to zamiast zwiedzania zjedliśmy sobie typowo amerykańską kolację, kanapki i gorącą czekoladę ze Starbucksa. Było bardzo klimatycznie: wystarczyło przejść kilka kroków od lotniska, żeby zobaczyć te charakterystyczne, wysokie palmy i poczuć, że to właśnie Kalifornia. Na ten moment nam to w zupełności wystarczyło. Zresztą byłam już wcześniej w Los Angeles, trzy lata temu, więc nie było mi aż tak żal, że tym razem nie udało się niczego zobaczyć.Sam lot przebiegł naprawdę dobrze. Lecieliśmy przez noc, więc Emilka przespała prawie cały, niemal dwunastogodzinny lot. Miała swoją kołyskę, którą zapewnia LOT Polish Airlines, a do tego otrzymała słoiczki Gerbera, śliniaczek, maskotkę i skarpetki. Nawet nie zdążyła nic z tego zjeść, bo spała tak słodko przez większość podróży. Wszystko wzięliśmy na później, bo po przylocie do Warszawy czekała nas jeszcze dalsza trasa - powrót do Krakowa.
 























